Był rok 2012. Lato. Bardzo upalne. Właśnie wróciliśmy ze Słowenii. Daniel szukał inspiracji. Chciał coś jeszcze przedsięwziąć. Coś dużego. Ja raczej nie miałem już zapału. To były takie wakacje, że wrażeń nie brakowało. Niczego nie brakowało w tamte wakacje. I wszystko zaczęło się od drobnego nieporozumienia. Powiedziałem Danielowi, że jest taki szlak, który biegnie w Pirenejach. Ma prawie 900 kilometrów długości. I że przejście chociaż odcinka, to byłoby coś. Potem powiedziałem, że nazywa się GR20. Tyle pamiętałem. A raczej nie pamiętałem, bo ten szlak z mojej głowy to był GR10. Daniel wpisał w google GR20 i aż podskoczył: toż to jest kurwa na Korsyce - powiedział.
W żadnym kościele nam nie dzwoniło, o co chodzi z tą Korsyką, a tym bardziej ze szlakiem na Korsyce. I jak zaczęliśmy czytać, to okazało się, że ten szlak nie mógł znaleźć nas przypadkiem. Biegnie z południa na północ, przez całą wyspę. Biegnie wododziałem, ma 180 km długości, jest podzielony na 15 etapów, na jednym końcu jest miejscowość Calenzana, na drugim Conca, a na środku szlaku Vizzavona. Poza tym niewiele ma się w czasie marszu do czynienia z miejscowościami. Nazwa pochodzi od francuskiego Grande Randonnée, czyli wielki spacer. Numer 20 nadano tej ścieżce, bo w przeszłości Korsyka była 20. departamentem Francji.
Zaczęliśmy szukać informacji, jak tam się dostać. Wszystkie możliwości wyczerpaliśmy po kwadransie. Najtaniej można było dostać się na wyspę za jakieś 1200 PLN. To było zdecydowanie powyżej naszego budżetu. Ale ziarno już zostało zasiane. Już nie było odwrotu. Przecież taki wielki spacer, to chyba marzenie każdego, kto kocha w marszu się zapomnieć. Skyscanner znalazł jeden termin w sierpniu. Na 13 dni. Berlin – Bastia: 300 PLN. No i wiedzieliśmy, że w te wakacje jeszcze bardziej niczego nie zabraknie.
Wymagało pewnego zmysłu organizacyjnego, by spakować dość niewielkie plecaki, w których miało być jedzenie na dwa tygodnie, kuchnia i namiot. Podeszliśmy do sprawy dość profesjonalnie i systematycznie. Tak przynajmniej wydawało nam się w Polsce. Na miejscu okazało się, że nie mieliśmy pojęcia, jak to wszystko będzie wyglądać w praktyce.
Zmierzyłem swoje potrzeby odżywcze miarą, która sprawdza się w domu. W domu, gdy czujesz delikatny głód, to jesz kanapkę. I nazywasz to drugim śniadaniem. Na wyspie temperatura codziennie sięgała 35 stopni (nie padało ani razu). Dodatkowo od 8 do 12 godzin na dobę szliśmy. Z plecakami. Zaczynaliśmy iść około 6:00 rano, żeby choć chwilę nie walczyć ze słońcem. W takich warunkach kanapka na drugie śniadanie brzmi, jak żart w złym guście.
Więc głodowałem te dwa tygodnie. Ale ostatecznie było to bardzo oczyszczając. Podobnie, jak wszystko, co dzieje się w głowie, gdy przez dwa tygodnie cała aktywność ogranicza się do marszu, gotowania wrzątku, jedzenia i spania. Na początku jest strasznie niewygodnie z własnymi myślami. I jest to cokolwiek przerażające. Świadomość, że przez najbliższych kilkanaście dni jest się skazanym na wszystkie obrazy i rzeczy, które znajdują się wewnątrz, jest naprawdę straszna. Mózg się wierci, domaga się doznań. Błaga, by go czymś rozproszyć. Pojawia się myśl, że po cholerę to wszystko. Przecież w domu niczego nie brakowało. I tęskni się. Okropnie się tęskni za wszystkim, czym można te myśli rozproszyć.
Po kliku dniach umysł bardzo powoli przestaje się szamotać. Przestaje walczyć i koniecznie chcieć jakiejś prostej i przyjemnej rozrywki. Zaczyna się wchodzić w kontakt ze sobą. I wreszcie powoli zaczyna się mieć czas, by otrzeć się o to, o co nam samym w życiu chodzi. Na co dzień robimy wszystko, by nie zadać sobie tego pytania. Bo odpowiedź może nas przerazić. A poza tym zalezienie jej trwa znacznie dłużej, niż chwilę. I wymaga wielkiej odwagi.
Więc na początku tęskni się za muzyką, wygodą, łóżkiem, ciepłym prysznicem, kinem, internetem, piwem z przyjaciółmi. Tęskni się za wszystkim, co pozwala nie myśleć, kim się jest i po co to wszystko. I chyba naprawdę ma to formę odwyku. Bo na początku jest faza pierwsza, czyli negacja. Robi się wszystko, by umysł czymś zająć. Ale jest tylko natura i rozmowa. Ewentualnie książka, ale to tylko wieczorem. Potem przychodzi faza druga, czyli negocjacje. Człowiek zaczyna stawiać sobie małe cele. Na przykład, jak przejdę jeszcze 5 kilometrów, to zjem pysznego liofilizata, zadziała mój ośrodek nagrody i będzie mi lepiej. Ale to też działa słabo. Myśli wcale nie zostają ukojone. I w końcu, po około tygodniu, przychodzi akceptacja. I wtedy to już nie jest marsz. Wtedy jest to naprawdę Wielki Spacer. I poczuć można taki niepodobny do niczego spokój. I wreszcie przestaje chodzić o to, by gdzieś dojść. Ten marsz jest już wszystkim, co potrzeba.
Zmieniają się też tęsknoty. Więc już nie chodzi o to wygodne łóżko i ciepły prysznic. Ja najbardziej na świecie chciałem napić się kawy ze swoją mamą. I pamiętam bardzo wyraźnie, że gdy wróciłem do domu, to zdjąłem plecak i buty, zaparzyłem kawę w kawiarce i usiadłem na tarasie. I to była zdecydowanie jedna z najlepszych chwil w moim życiu. A przecież tego picia kawy nikt nam nie zabierze. Możemy nie mieć kawy, ale zazwyczaj zawsze mamy chwilę, mamę i taras pod ręką.