czwartek, 10 marca 2016

Wielki spacer

Był rok 2012. Lato. Bardzo upalne. Właśnie wróciliśmy ze Słowenii. Daniel szukał inspiracji. Chciał coś jeszcze przedsięwziąć. Coś dużego. Ja raczej nie miałem już zapału. To były takie wakacje, że wrażeń nie brakowało. Niczego nie brakowało w tamte wakacje. I wszystko zaczęło się od drobnego nieporozumienia. Powiedziałem Danielowi, że jest taki szlak, który biegnie w Pirenejach. Ma prawie 900 kilometrów długości. I że przejście chociaż odcinka, to byłoby coś. Potem powiedziałem, że nazywa się GR20. Tyle pamiętałem. A raczej nie pamiętałem, bo ten szlak z mojej głowy to był GR10. Daniel wpisał w google GR20 i aż podskoczył: toż to jest kurwa na Korsyce - powiedział.

W żadnym kościele nam nie dzwoniło, o co chodzi z tą Korsyką, a tym bardziej ze szlakiem na Korsyce. I jak zaczęliśmy czytać, to okazało się, że ten szlak nie mógł znaleźć nas przypadkiem. Biegnie z południa na północ, przez całą wyspę. Biegnie wododziałem, ma 180 km długości, jest podzielony na 15 etapów, na jednym końcu jest miejscowość Calenzana, na drugim Conca, a na środku szlaku Vizzavona. Poza tym niewiele ma się w czasie marszu do czynienia z miejscowościami. Nazwa pochodzi od francuskiego Grande Randonnée, czyli wielki spacer. Numer 20 nadano tej ścieżce, bo w przeszłości Korsyka była 20. departamentem Francji.

Zaczęliśmy szukać informacji, jak tam się dostać. Wszystkie możliwości wyczerpaliśmy po kwadransie. Najtaniej można było dostać się na wyspę za jakieś 1200 PLN. To było zdecydowanie powyżej naszego budżetu. Ale ziarno już zostało zasiane. Już nie było odwrotu. Przecież taki wielki spacer, to chyba marzenie każdego, kto kocha w marszu się zapomnieć. Skyscanner znalazł jeden termin w sierpniu. Na 13 dni. Berlin – Bastia: 300 PLN. No i wiedzieliśmy, że w te wakacje jeszcze bardziej niczego nie zabraknie.

Wymagało pewnego zmysłu organizacyjnego, by spakować dość niewielkie plecaki, w których miało być jedzenie na dwa tygodnie, kuchnia i namiot. Podeszliśmy do sprawy dość profesjonalnie i systematycznie. Tak przynajmniej wydawało nam się w Polsce. Na miejscu okazało się, że nie mieliśmy pojęcia, jak to wszystko będzie wyglądać w praktyce.

Zmierzyłem swoje potrzeby odżywcze miarą, która sprawdza się w domu. W domu, gdy czujesz delikatny głód, to jesz kanapkę. I nazywasz to drugim śniadaniem. Na wyspie temperatura codziennie sięgała 35 stopni (nie padało ani razu). Dodatkowo od 8 do 12 godzin na dobę szliśmy. Z plecakami. Zaczynaliśmy iść około 6:00 rano, żeby choć chwilę nie walczyć ze słońcem. W takich warunkach kanapka na drugie śniadanie brzmi, jak żart w złym guście.

Więc głodowałem te dwa tygodnie. Ale ostatecznie było to bardzo oczyszczając. Podobnie, jak wszystko, co dzieje się w głowie, gdy przez dwa tygodnie cała aktywność ogranicza się do marszu, gotowania wrzątku, jedzenia i spania. Na początku jest strasznie niewygodnie z własnymi myślami. I jest to cokolwiek przerażające. Świadomość, że przez najbliższych kilkanaście dni jest się skazanym na wszystkie obrazy i rzeczy, które znajdują się wewnątrz, jest naprawdę straszna. Mózg się wierci, domaga się doznań. Błaga, by go czymś rozproszyć. Pojawia się myśl, że po cholerę to wszystko. Przecież w domu niczego nie brakowało. I tęskni się. Okropnie się tęskni za wszystkim, czym można te myśli rozproszyć.

Po kliku dniach umysł bardzo powoli przestaje się szamotać. Przestaje walczyć i koniecznie chcieć jakiejś prostej i przyjemnej rozrywki. Zaczyna się wchodzić w kontakt ze sobą. I wreszcie powoli zaczyna się mieć czas, by otrzeć się o to, o co nam samym w życiu chodzi. Na co dzień robimy wszystko, by nie zadać sobie tego pytania. Bo odpowiedź może nas przerazić. A poza tym zalezienie jej trwa znacznie dłużej, niż chwilę. I wymaga wielkiej odwagi.

Więc na początku tęskni się za muzyką, wygodą, łóżkiem, ciepłym prysznicem, kinem, internetem, piwem z przyjaciółmi. Tęskni się za wszystkim, co pozwala nie myśleć, kim się jest i po co to wszystko. I chyba naprawdę ma to formę odwyku. Bo na początku jest faza pierwsza, czyli negacja. Robi się wszystko, by umysł czymś zająć. Ale jest tylko natura i rozmowa. Ewentualnie książka, ale to tylko wieczorem. Potem przychodzi faza druga, czyli negocjacje. Człowiek zaczyna stawiać sobie małe cele. Na przykład, jak przejdę jeszcze 5 kilometrów, to zjem pysznego liofilizata, zadziała mój ośrodek nagrody i będzie mi lepiej. Ale to też działa słabo. Myśli wcale nie zostają ukojone. I w końcu, po około tygodniu, przychodzi akceptacja. I wtedy to już nie jest marsz. Wtedy jest to naprawdę Wielki Spacer. I poczuć można taki niepodobny do niczego spokój. I wreszcie przestaje chodzić o to, by gdzieś dojść. Ten marsz jest już wszystkim, co potrzeba.

Zmieniają się też tęsknoty. Więc już nie chodzi o to wygodne łóżko i ciepły prysznic. Ja najbardziej na świecie chciałem napić się kawy ze swoją mamą. I pamiętam bardzo wyraźnie, że gdy wróciłem do domu, to zdjąłem plecak i buty, zaparzyłem kawę w kawiarce i usiadłem na tarasie. I to była zdecydowanie jedna z najlepszych chwil w moim życiu. A przecież tego picia kawy nikt nam nie zabierze. Możemy nie mieć kawy, ale zazwyczaj zawsze mamy chwilę, mamę i taras pod ręką.


niedziela, 21 lutego 2016

Saharyjska karma


Każdy, kto choć raz wyruszył z domu w dalszą drogę z plecakiem, w którym było wszystko, co potrzeba do życia, wie, jak wiele w podróży zmienia możliwość korzystania z portalu couchsurfing. To wielka przyjemność dać komuś dach nad głową, ale także niesamowita wygoda gdzieś w świecie taki dach dostać. Couchsurfing kiedyś uratował mnie przed byciem bezdomnym przez miesiąc w Lizbonie. W zasadzie to nie couchsurfing mnie uratował, a nieoceniony Frederico Lopes – wiecznie uśmiechnięty Brazylijczyk wprost z Minas Gerais, który chyba nawet spał w swoim kaszkiecie.

W Maroku jednak doświadczenie z couchsurfingiem mieliśmy zgoła inne. Hessin, nasz gospodarz, zaoferował nam nocleg. Zjedliśmy też wspólną kolację. Ale atmosfera tego spotkania była napięta od początku do końca. Nie bardzo też istniała między nami płaszczyzna porozumienia. Zwłaszcza w kwestii językowej. Rodzice Hessina prowadzili w Agdz sklep. W tym sklepie sprzedawali szeroko pojęte wszystko. W sklepie przebywało wielu braci, kuzynów i wujków Hessina. Pewien wujek miał firmę, która organizowała wycieczki na Saharę. Działa to tak: znajduje się Europejczyka, bierze od niego miliony monet, zabiera się ze dwa wielbłądy, idzie na pustynie, pokazuje mu się kilka ładnych ruchomych wydm, potem pali się ognisko, gotuje kolację, zaśpiewa berberską piosenkę i idzie się spać. Nazajutrz się wraca. Europejczyk ma poczucie, że dotknął serca Afryki, że jest dzieckiem słońca i chwycił Pana Boga za nogi, bo przeżył saharyjską przygodę. Pod każdym względem nie byliśmy taką przygodą zainteresowani, co wyraźnie obrażało poczucie dobrego smaku Hessina. Wyplątanie się z tej sytuacji i wytłumaczenie około dwudziestu Marokańczykom, że nie chcemy iść z nimi na pustynię zajęło nam trzy godziny. Oczywiście nie byli w stanie przyjąć argumentu, że nie chcemy. Musieliśmy ich przekonać, że nas nie stać. Na początku nie wierzyli. Gdy już dali się przekonać, skwitowali to słowami: „Sorry mister, no money – no honey.” I wrócili do swoich zajęć.

Jednak, to że nie chcieliśmy, żeby 10 kilometrów od najbliższej miejscowości, koło ładnej wydmy gotował nam wujek Hessina, a jego kuzyn grał nam berberskie pieśni, to wcale nie oznaczało, że pustynia nas nie ciągnęła. W tej podróży nie było żadnego planu. Niczego nie trzeba było zrobić. Każdego dnia robiliśmy tylko to, co aktualnie przyszło nam do głowy. I okazało się, że im dalej na południe byliśmy, im bliżej Sahary, tym bardziej zaprzątała ona nasze myśli. Po opowieści o karawanie do Bamako, o życiu na pustyni przez pół roku. Na myśl o higienie własnych myśli, kiedy dookoła tylko i włącznie piasek, coś głęboko w nas mówiło nam głośno, że w jakiś choćby najmniejszy sposób musimy tej Pustyni dotknąć. Przecież to jest 9 milionów kilometrów kwadratowych braku wegetacji. Przecież ten piach ciągnie się przez 5700 kilometrów. Przecież w jego obrębie znajduje się 11 państw. A my właśnie dojeżdżaliśmy do Zagory, którą każdy w Afryce nazywa bramą do Sahary.

W Zagorze było niespokojnie. Kilkadziesiąt osób wyszło na ulicę protestować. Wciąż trwała afrykańska wiosna. Zamówiliśmy kawę i usiedliśmy, żeby zobaczyć, co można w Zagorze robić. Okazało się, że jest w Zagorze góra. Nazywa się Jebel Zagora. Dość niedaleko miejsca, gdzie właśnie siedzieliśmy. Jak się nie ma żadnego planu, to wejście na górę zawsze daje radę. Postanowiliśmy więc wejść na Jebel Zagora.

Jebel Zagora to na pewno nie jest najbardziej spektakularna góra, jaką można sobie wyobrazić. Niemniej zdobycie jej po wizycie w gwarnej Zagorze było miłą odmianą. Z Jebel Zagora rozpościera się przepiękny widok. Zwłaszcza w stronę południową. Była więc na pierwszym planie droga. Za nią niewielki gaj palmowy. Za palmami natomiast była wielka przestrzeń – ocean piasku. Jak tylko zobaczyliśmy tę przestrzeń od razu pomyśleliśmy o tym samym. Może mamy tylko drobnego Hyundaia i10. Może to nawet nie jest wstęp do Sahary. Może jak tam pójdziemy, to będziemy wiedzieć o tym kawałku świata jeszcze mniej, niż wcześniej. Ale nie mogliśmy odeprzeć myśli, że będąc tutaj musimy w kierunku tego bezkresnego piachu się udać.

Zadbaliśmy więc o zapas wody. Wsiedliśmy do auta i zbyt wiele się nie zastanawiając ruszyliśmy w jedynym kierunku, gdzie mogła być Sahara. Najpierw skończyła się utwardzona droga.

Zgodnie z umową wynajmu auta nie mogliśmy jeździć po nieutwardzonych. Ale pokusa była zbyt wielka. Jechaliśmy tym afrykańskim szutrem dobre pół godziny, jakieś 40 km/h. Upał był niemiłosierny. Nagle po naszej prawej stronie wyrosły wydmy. W pięknym piaskowym kolorze. Wysokości około 30, może 40 metrów. Tak, wiem – cóż to wielkiego taka wydma? Ale atmosfera tej przygody napawała nas niewytłumaczalną miłością do wszystkiego, co pustynne. Do wydm również. Przecież w końcu tu byliśmy. U bram największej pustyni świata. I bram świata, który co roku wydziera Afrykanom spory kawał ich ziemi. Jechaliśmy dalej. Robiło się coraz bardziej pusto. Mijaliśmy najpierw ludzi na motorowerach, pasterzy z kozami, kobiety z kilkorgiem dzieci. Na końcu nie mijaliśmy już nikogo. Czuliśmy lekkie podenerwowanie, bo w końcu robiliśmy coś nielegalnego. Ale radość z bycia częścią tej nicości była zdecydowanie większa.

W końcu warunki na drodze zrobiły się na tyle ciężkie, że nasz Hyundai i10 nie dawał rady. Baliśmy się, że urwiemy koło albo miskę olejową. To był zdecydowanie moment, w którym trzeba było się wycofać. I zawróciliśmy bez żalu. Wiedząc, że zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, by stać się częścią saharyjskiej przygody. Że te kilkadziesiąt kilometrów pokonane w głąb Niczego były warte naszego czasu i potu (auto nie miało klimatyzacji).

Gdy zawróciliśmy, po chwili przez przypadek zjechałem z drogi. Auto stanęło. I już nie ruszyło. Prawe przednie koło do połowy było w piachu. Zatem podsumujmy: niby jeszcze nie jesteśmy na środku Sahary, ale to mimo wszystko już kawał pustyni. Jechaliśmy w końcu szutrową drogą jakieś kilkadziesiąt kilometrów nie spotykając raczej nikogo. Auto nam się trochę zakopało i nie mamy nawet pół narzędzia, żeby je odkopać. Nie ma też dookoła ani w aucie nic, co można by spróbować podłożyć.

Daniel z entuzjazmem ogłosił: ja się kiedyś w Anglii zakopałem w śniegu. Prościzna. Trzeba tylko pilnować, żeby koła nie buksowały. Ruszasz delikatnie z dwójki. Nie wyrywasz, tylko spokojnie, jak dżentelmen napierasz delikatnie i autko wychodzi, jak złoto. Daj mi. Ja to zaraz zrobię. Jak prawdziwy, angielski dżentelmen. Dżentelmen próbował niemal kwadrans. Auta bardziej nie zakopał, ale też nie ruszył go o centymetr. W końcu wysiadł i zafrasowany powiedział: bez zaciągniętego ręcznego byłoby prościej…

Zwolniliśmy więc hamulec ręczny i w istocie nastąpiła poprawa. Niestety efekt był taki, że koło nieco bardziej się zakopało. Nie działo się teoretycznie nic złego – mieliśmy sporo wody i w sumie w telefonie był jeszcze kawałek zasięgu. Jakoś z tej opresji byśmy wyszli, choć pewnie trochę za ratunek płacąc. Nasza duma nie pozwalała nam się poddać. Siedzieliśmy w tym afrykańskim upale i próbowaliśmy wymyślić, co zrobić.

Nagle w oddali na horyzoncie pojawił się człowiek. Szedł wyraźnie w naszym kierunku. Trzymał też coś w ręce. Byłem przekonany, że jest to pierwsza w moim życiu fatamorgana. Nawet się trochę ucieszyłem. Przecież każdy chciałby zobaczyć kiedyś fatamorganę. Zwłaszcza na Saharze. Daniel jednak też widział tego człowieka. W sumie zbiorowa fatamorgana już nie brzmi tak dobrze, ale zawsze jest to jakieś przeżycie. Człowiek okazał się jak najbardziej realny. W ręce trzymał łopatę. Uśmiechnął się od ucha do ucha i przywitał słowami: bonjour. Za bardzo nie przejmując się nami zaczął odkopywać Hyundaia. Widać było, że odkopał na Saharze niejeden pojazd. Pokazał mi, że mam pchać, Danielowi kazał wsiąść za kierownicę, sam też zaczął pchać i za kilka sekund auto wróciło na drogę, by za moment znów się zakopać. Marokańczyk w ogóle się tym nie przejął. Nic nie powiedział. Od razu zaczął kopać. Odkopał, popchnęliśmy, auto wyjechało, byliśmy gotowi do drogi. Wziął do ręki łopatę i zapytał: cigarettes? Żaden z nas nie palił. Nie mieliśmy też przy sobie fajek. Ukłonił się tylko lekko, uśmiechnął i z łopatą odszedł w swoją stronę.

Po jakimś czasie dojechaliśmy do Zagory i poszliśmy na kawę. Nie byliśmy w stanie przez dłuższą chwilę rozmawiać o tym, co się stało. Chyba obaj mieliśmy silne poczucie, że nam się to przyśniło. Do teraz, gdy wspominamy Maroko upewniamy się, czy aby na pewno obaj przeżyliśmy to naprawdę.

niedziela, 14 lutego 2016

Berber z ulicy


Po zdobyciu najwyższej góry Maroka, ze spieczonymi nosami, smarując się kremem Nivea, próbowaliśmy wydostać się z Asni. Chcieliśmy jechać do Ourzazate i dalej do Agdz. Nie mieliśmy jeszcze wtedy pojęcia, że nazwę Ourzazate wymawia się tak, jakby była jedną sylabą. Więc staliśmy w centrum Asni, jak takie nieboraki i nie bardzo mieliśmy pojęcie, co ze sobą zrobić. Ostatecznie wróciliśmy do Marakeszu. Jechaliśmy taksówką. My dwaj z tyłu. Ekipa z przodu ciągle się zmieniała, ale przez większość podróży siedziało w starym mercedesie z przodu trzech rosłych i zakapturzonych Marokańczyków.

Kolejny dzień pokazał, że w Marakeszu były zamieszki. Zaczęła się afrykańska wiosna i kilku przeciwników króla rzuciło kamieniami i urwało kilka dystrybutorów na stacjach benzynowych. Niby groźnie, ale w sumie nic wartego uwagi. My w każdym razie wciąż chcieliśmy jechać do Agdz przez Ourzazate. W Agdz mieliśmy spotkać Hessina. Hessin miał być naszym gospodarzem na couchsurfingu. Couchsurfing lojalnie ostrzegał nas, że między nami a Hessinem występują bariery językowe. Postanowiliśmy się tym nie przejmować ochoczo uznając, że couchsurfing przesadza. Nie przesadzał.

Najpierw jednak trzeba było znaleźć transport do Ourzazate. Mając trochę czasu stwierdziliśmy, że przejdziemy się po Marakeszu. Chcieliśmy rzucić okiem na zniszczenia po zamieszkach. Chcieliśmy też zorientować się, czy nie uda nam się za ludzkie pieniądze wynająć samochodu.

Zniszczenia po zamieszkach okazały się mało spektakularne, choć widoczne. Za wynajem auta natomiast Marokańczycy liczyli sobie, jak za zboże. Trzeba było się nachodzić, naszukać, narozmawiać i zrobić kilka razy numer na wyjście ze sklepu. Numer jest prosty. Marokańczyk uśmiecha się od szóstki do szóstki i jest pewien, że zaraz dobije targu. Ale cena jest zdecydowanie za wysoka. Wtedy mówi się, że jednak nie. Że my wcale nie chcemy auta. Że przecież na pewno w Maroku, a zwłaszcza w stolicy, jest mnóstwo autobusów, które z radością zawiozą nas do Hessina. Przecież musi coś jechać do Ourzazate. I musi się udać tam dojechać. Zwłaszcza, że teraz już umiemy wymawiać tę nazwę.

Ostatecznie rzutem na taśmę zdobyliśmy samochód. W sumie, to miał być samochód, wyszedł Hyundai i10. Taka większa kosiarka. Nie z wypożyczalni tylko trochę na gębę od obrzydliwie bogatego i zakochanego w Stanach Zjednoczonych Marokańczyka. Umowę podpisaliśmy (to chyba była umowa) w jego mieszkaniu. Wziął dane karty kredytowej. I w sumie wszystko to wyglądało na wielce podejrzany biznes, ale podstawił Hyundaia, uścisnął rękę, to pojechaliśmy.

Droga do Ourzazate była malownicza. Przecinała góry. Niby to tylko 300 kilometrów, ale jechaliśmy bez końca. Zatrzymywaliśmy się przy barach na kawę i na przełęczach, żeby rzucić okiem na ten piękny i niezwykle suchy kawałek świata.

W Ourzazate znaleźliśmy kemping i przespaliśmy się w namiocie. Rano ruszyliśmy dalej. Z każdym kilometrem byliśmy coraz bliżej Sahary. W pewnym momencie przy drodze zobaczyliśmy dość nieporadnego Berbera z zepsutym, starym Renault Megane. Chciałem napisać „starszego Berbera”, ale marokańskie rysy potrafią zwieść Europejczyków. Afrykańskie słońce sprawia, że niemal wszyscy wyglądają na starszych, niż rzeczywiście są. Zatrzymaliśmy się i zapytaliśmy, czy nie podrzucić go do Agdz. Ucieszył się. Oczy miał spokojne, twarz roześmianą. Mimo, że nie powinno, pachniało od niego alkoholem. Po drodze coś opowiadał, ale po francusku rozumieliśmy niewiele. W zasadzie, to Daniel rozumiał niewiele. Ja nie rozumiałem nic. Poprosił, żeby wysadzić go przy sklepie niedaleko głównego placu Agdz, na którym byliśmy umówieni z Hessinem. W dowód wdzięczności zaproponował herbatę. Skorzystaliśmy.

Berber znaleziony przy drodze prowadził sklep wraz z kilkoma braćmi. Handlowali dywanami, które były na tyle piękne, że można nazwać je kobiercami. Handlowali też przeróżnym afrykańskim rękodziełem. Ich dom był mocno zacieniony. Zaprowadzili nas na górę i zaparzyli tę swoją pyszną, słodką, afrykańską herbatę. Jeden z braci mówił po angielsku i robił to nieźle. Na początku zwykła kurtuazja. Skąd jesteście, co tu robicie? Ale po raz pierwszy kontakt z Marokańczykami był inny. To nie byli ludzie, którzy za wszelką cenę chcieli sprzedać jak najwięcej święcących suwenirów. To byli ludzie, którzy byli wdzięczni, bo przywieźliśmy im brata. Byli też ciekawi tego, jak wygląda nasze życie.

No więc zaczęliśmy od Polski. Nie bardzo dało się wytłumaczyć słowami, gdzie jest Polska. No może trochę się dało, bo coś tam słyszeli o Niemczech, a to już w sumie blisko. Ale sporządziliśmy rysunek na kartce A4. Narysowaliśmy Afrykę, Europę i kropkami zaznaczyliśmy Maroko i Polskę. Niemcy i Anglię też. Tak tylko, żeby dać pełniejszy obraz. I to przełamało lody. Pytali o nasze życie, o rodziny, o to, co robimy, co kochamy, czego nam brakuje. Opowiedzieliśmy trochę o naszych podróżach. O tym, jak wygląda nasze życie. Daniel wspomniał o wyprawie do Kenii i życiu w masajskiej wiosce. To zrobiło na nich wrażenie. Wtedy nie spodziewając się niczego spektakularnego zapytaliśmy, czym oni się zajmują. Spodziewaliśmy się raczej, że prowadzą sklep i to w sumie tyle. Prowadzili sklep. Ale te wszystkie rzeczy, te kobierce, czajniki, rękodzieło, biżuteria i naczynia pochodziły z handlu. Raz w roku część braci pakuje to, co udało się kupić i wytworzyć w Maroku, objucza kilkadziesiąt dromaderów i rusza przez pustynie do stolicy Mali, Bamako. To ponad 3000 kilometrów. Idą przez Algierię i Mauretanię przecinając całą Saharę. Podróż zajmuje im kilka miesięcy. Najczęściej pół roku. Idą każdego dnia. Każdego dnia dochodzą do oazy. Jeden dromader kosztuje około 3000 euro. Zabiera na grzbiet tonę towaru. I może nie pić wody przez 30 dni. Więc idzie tych braci kilku. Nie ma ich więcej, niż dziesięciu. Mają kilkadziesiąt wielbłądów, a każdy z nich około tony towaru na grzbiecie. Co wieczór muszą rozkulbaczyć i nakarmić zwierzęta. Rano pakują wszystko i ponownie ruszają. Gdy piasek zasypie ścieżki, patrzą w niebo. Gdy widzą na nim ptaki, idą w ich kierunku. Ptaki zawsze latają nad oazami. Gdy nie ma ptaków i ścieżki, czekają do nocy. Idą nawigując po gwiazdach.

W Bamako jest wielki targ. Spotykają się na nim wszystkie ludy Afryki Północnej rozmieszczone dookoła Sahary. Jest to wielkie wydarzenie. Kwitnie handel. Potem wszystko, co uda się kupić lub wymienić pakuje się znów na grzbiety dromaderów i wraca do domu. W domu pije się herbatę, siedzi na podłodze i handluje tym, co wróciło z Bamako. Żaden z braci nigdy nie prowadzi karawany do Bamako dwa razy z rzędu. To za bardzo obciąża umysł. Zazwyczaj idzie się co drugi raz.

Ale oni też byli ciekawi, czym my się zajmujemy. Daniel opowiedział, że mieszka w Anglii. Pracuje tam, bo tam lepiej płacą. Berberowie nie bardzo rozumieli tę ideę. Dialog wyglądał mniej więcej tak:

- Czyli nie mieszkasz w swoim domu i w swoim kraju, tylko gdzie indziej?
- Tak.
- Dlaczego?
- Żeby lepiej zarabiać.
- Skoro opuściłeś dom, żeby lepiej zarabiać, to ile masz kóz i owiec?
- Nie mam kóz i owiec.
- Dziwne. To ile masz ziemi? Musisz mieć ogromną ziemię.
- Nie mam ziemi. Nie stać mnie na kupno ziemi w Anglii.
- To pewnie chociaż masz ogromny dom?
- Nie mam domu. Na żadną nieruchomość też mnie w Anglii nie stać.
- A jak daleko masz do domu?
- Jakieś 1400 kilometrów.
- I jak często widzisz swoją rodzinę?
- Najczęściej raz w roku na święta.
- Czyli wyjechałeś 1400 kilometrów od domu, żeby zarabiać, ale nie masz domu, ziemi ani trzody. Rodzinę widzisz raz w roku. To kiedy siadasz i pijesz herbatę ze swoimi braćmi?
- …
- To najsmutniejsza historia, jaką słyszałem w życiu. Pozwól przyjacielu, że zrobię Ci jeszcze herbaty.

To był kawał naprawdę pięknego popołudnia w Agdz. Ta otwartość i zgoda na wszystko, które biły z tych ludzi, to jakby koń kopnął cię w splot słoneczny. Długie godziny po tym spotkaniu rozmawialiśmy o tym i zastanawialiśmy się, czy aby to my w Europie nie poszliśmy trochę nie w tę stronę? Czy to my tak naprawdę nie rozmieniamy naszego życia na drobne? I do teraz jestem przekonany, że picie herbaty z braćmi jest bodaj najważniejszym, co można w życiu robić. I do teraz marzę, by pójść do Bamako.

Na koniec bracia zaproponowali, że przebiorą nas w swoje berberskie szaty i zrobią nam zdjęcie. Wiem, brzmi to tragicznie. Ale nie mogliśmy się nie zgodzić.

czwartek, 11 lutego 2016

Jebel Toubkal


Wielu ludzi twierdzi, że by móc podróżować, należy się do tego świetnie przygotować. Dobre przygotowanie do podróży jest rzeczywiście bezcenne. Jednak moje podróżnicze doświadczenie mówi, że bez niego też się da. Żebyśmy się dobrze zrozumieli - nie twierdzę, że bez przygotowania jest lepiej. Wręcz przeciwnie. Nic przyjemnego okazać się w czasie wyjazdu podróżniczą pałą. Ale to nie zmienia faktu, że gdy podróż przybiera znamiona improwizacji, to również może być ciekawie. A na pewno zabawnie.

Ryszard Kapuściński twierdził, że każda podróż zaczyna się jeszcze na długo przed wyruszeniem w trasę i nie kończy się nigdy. Dlatego, że podróż żyje w naszej głowie zanim wstaniemy z kanapy. A z każdej podróży wracamy inni. Dlatego prawdziwa podróż trwa wiecznie. Albo przynajmniej do naszej śmierci.

Początek wyjazdu do Maroka to pewien chłodny, styczniowy wieczór. Na mglistych i deszczowych Wyspach Brytyjskich. Siedzieliśmy w dość przytulnie urządzonym pokoju Daniela w brytyjskim Basingstoke i myśleliśmy o tym, że już za miesiąc będziemy lecieć do Afryki. Ale jak to często w życiu bywa – wszystkiemu winne było drobne nieporozumienie. Ja miałem kupić bilety do Maroka. Daniel miał kupić bilety powrotne. Okazało się, że tylko ja kupiłem bilety tam. Nie mieliśmy natomiast biletów powrotnych. Szybki rzut oka do internetu i okazało się, że możemy wrócić z powrotem z Afryki za cenę czapki śliwek. Jedyne, co musimy zrobić, to przesiąść się na lotnisku Madryt Barajas. I tak miesiąc później, w lutym 2011 roku wylądowaliśmy w Marakeszu. Byliśmy w Afryce 10 dni. I jak to często bywa, mieliśmy wrażenie, że te dni się nigdy nie kończą. Podobnie, jak przygody, które w tym czasie przeżyliśmy.

Więc gdy już poczuliśmy ten afrykański orient na placu Jema-el-Fna, gdy już spróbowaliśmy miejscowych przysmaków, gdy już lokalni naganiacze wykrzyczeli nam w twarz, że u nich taniej, niż w Biedronce, gdy spędziliśmy dwie noce w mieście i pokręciliśmy się po suku, przyszedł czas, by złapać taksówkę do Imlil. To turystyczna, niezbyt piękna mieścina, z której rusza szlak na Toubkal. Mimo, że miasto do najpiękniejszych nie należy, ma swój urok, który zdecydowanie potęguje otaczający je masyw Atlasu Wysokiego.

Znaleźliśmy jakiś Guest house. Wytargowaliśmy cenę. Dostaliśmy pokój z materacami. Bez okien. Pokój wychodził na taras. A z Tarasu widać było góry w świetle księżyca i jakiś miliard gwiazd. To wszystko pachniało wypiekanym chlebem. Daniel puścił z telefonu muzykę. I jakkolwiek słuchanie muzyki z telefonu wydaje się być kretyńskim pomysłem, to jednak tego wieczoru, w tej scenerii i akurat Almonds Eye Stephena Micusa pasowało najlepiej.

Następnego dnia ruszyliśmy pod Toubkal. Schronisko pod Toubkalem położone jest na 3400 m n.p.m. Sam Toubkal ma niespełna 800 metrów więcej. Szlak jest łagodny i malowniczo się wije. Po drodze przecina się rzeczne doliny i jest mnóstwo miejsc, w których można usiąść i poczuć, że nie chce się stąd za nic wracać do domu. Zanim na szlaku na stałe pojawi się śnieg, mija się sklep. Sklep jest na około 3000 m n.p.m. Mała lada, kilku Marokańczyków, setki pomarańczy. Można kupić świeżo wyciśnięty sok lub coca-colę. Obie rzeczy smakują w tym miejscu nieziemsko.

Śnieg ma tę właściwość, że ma duże albedo. Mówiąc po ludzku odbija promienie słoneczne, jak cholera. Zwłaszcza na tej wysokości. Temperatura natomiast jest poniżej zera. W takich warunkach warto mieć krem z filtrem i posmarować nim twarz. Zwłaszcza nos. Co dzieje się z nosem, gdy się go nie posmaruje kremem mieliśmy przekonać się następnego dnia.

W schronisku było wielu turystów. Zwłaszcza Włochów. Wynajmują w Imlil przewodnika z osłem. Osioł niesie sprzęt narciarski Włocha. Przewodnik ciągnie osła. Włoch idzie bez bagażu. Następnie Włoch przez około tydzień wchodzi na okoliczne szczyty i zjeżdża z nich na nartach. Włosi są głośni i dużo jedzą. My nie jedliśmy dużo. Mieliśmy żywność liofilizowaną wiezioną z Polski. To taki proszek. Jak się do niego doda wrzątek, to wychodzi obiad. Żeby mieć wrzątek trzeba ugotować wodę. Żeby to zrobić trzeba mieć palnik. I gaz. Mieliśmy palnik. Nie mieliśmy gazu. Więc o wrzątek poprosiliśmy załogę schroniska. Nie bardzo do nich przemawiało to, co mówimy. Jak można chcieć wrzątek, a nie chcieć obiadu? No ale dali wrzątek. I był obiad. Chilli con carne. Chilli con carne jest jednym z najgorszych liofilizowanych obiadów. Ma w sobie czerwoną fasolę. Suszona czerwona fasola nie przestaje nią być, gdy zaleje się ją wrzątkiem. Więc trzeba uważać, żeby nie połamać sobie na fasoli zębów.

Trzeba też pamiętać o jednej rzeczy. Marakesz jest położony na 465 m n.p.m. Schronisko jest na 3400 m n.p.m. Pokonanie niemal trzech kilometrów w pionie zajęło nam półtorej doby. Więc nasze ciała nieco protestowały przeciwko małej zawartości tlenu. Jest to uczucie bardzo miłe. Z wszystkiego chce się śmiać. I ma się wrażenie, że świat (Włosi w schronisku) są za szybą. Ma się też nieodparte wrażenie, że życie nie do końca dzieje się naprawdę. A zasnąć się nie da, bo tętno 130 i ciągle ma się wrażenie, że zaraz się zapomni, jak oddychać. Więc noc była ciężka, szarpana i raczej nie odpoczęliśmy.

Następnego dnia rano zjedliśmy po turbo-batonie energetycznym i ruszyliśmy na szczyt. Kawał podejścia, sporo śniegu. Raki wypożycza się ze schroniska i bez nich raczej ciężko. Tlenu w nocy było mało, a na górze jest go coraz mniej. Finał jest taki, że chce się rzygać i prawie nie da się iść. Na szczęście doszliśmy w momencie, gdy już naprawdę nie było ani jednej siły więcej. Nos zaczął piec. Świeciło słońce. O okularach słonecznych też nie pomyśleliśmy.

Nie ma co się nad podejściem za bardzo rozwodzić. Jest stromo i jest to kawał roboty do zrobienia w głowie, żeby nie zawrócić. Ale warto. Na pewno byłoby nieco łatwiej, gdyby na śniadanie zjeść coś lepszego, niż cukry proste, gdyby nos posmarować kremem, a na oczy założyć okulary. Ale przecież nie jechaliśmy do Afryki szukać wygód i unikać cierpienia.

Schodząc na dół zatrzymaliśmy się w schronisku na moment, ale jeszcze tego samego dnia chcieliśmy wrócić do Imlil. Poznany dwa dni wcześniej Berber zaproponował nam nocleg. Wróciliśmy do wioski już po zmroku. I ten moment, gdy nad wioską księżyć świecił, jak zły i nagle rozległ się głos muezina był nieporównywalny do niczego, co znam. Odnaleźliśmy dom Berbera i dostaliśmy herbatę. Słodką, jak Scarlett Johansson i pyszną. Dostaliśmy też pokój z materacami. Tym razem były okna.

Następnego dnia okazało się, że na nosie mam odmrożenia i poparzenia na raz. Wygląda to tak, że ma się na skórze strupy w kolorze skórki od pomarańczy. Przeczytaliśmy w przewodniku Lonely Planet, że wracając z Imlil do Asni większość turystów wybiera taksówkę. Ale jest też szlak. Prawie nie chodzą nim turyści. A po drodze mija się siedem malutkich berberskich wiosek. I te wioski z osłami w zaułkach, z pasterzami na wzgórzach, z rodzinami nad potokiem i z czystą ciekawością białego człowieka to naprawdę mocna rzecz. Zajął nam ten spacer cały dzień. Ale było warto. Na końcu złapaliśmy stopa. Kierowca znał wszystkich mieszkańców Asni i każdego pozdrawiał klaksonem. Jechaliśmy starym pikapem. Nie było miejsca w środku więc jechaliśmy na pace.

W Asni najpierw poszliśmy do apteki po krem Nivea. Potem na kebab. Potem chcieliśmy jechać do Ourzazate, ale nie potrafiliśmy wymówić odpowiednio tej nazwy. Więc starym mercedesem pojechaliśmy do Marakeszu.

niedziela, 7 lutego 2016

Historie

Codziennie rano, gdy budzę się w swoim łóżku, widzę szafę. Od szafy oddziela mnie gitara. Na szafie jest 16 zdjęć z różnych miejsc. To bardzo przeróżne miejsca. Zdjęcia są z przeróżnych lat. Każde z nich ma swoje znaczenie. Każde z nich jest wyjątkowe. Uświadomiłem sobie niedawno, że każde z tych zdjęć, to nie tylko miejsce, które wzbudziło we mnie zachwyt. To nie tylko kawałek świata, który postanowiłem zapamiętać na dłużej. To nie tylko część podróży, która sprawiła, że warto było wyjść z domu. Przede wszystkim każde z tych zdjęć przywołuje historie. Wiele różnych historii. I każdego dnia, zanim się ubiorę, staję przed szafą i mimowolnie patrzę na te zdjęcia. A historie przez moment odtwarzają się w mojej głowie. I choć nieco szkoda czasu na życie przeszłością, to wiem, że trochę jestem z tych historii ulepiony. Że te historie mnie stworzyły i pozwalają teraz być dokładnie tym, kim jestem. Te historie dobrze się opowiada siedząc przy piwie lub gapiąc się w ogień. Te historie zdecydowanie żyją swoim życiem. I robią to w mojej głowie.

Pomyślałem sobie niedawno, że może warto część z nich spisać. Może warto opowiedzieć je raz, odłożyć na tę półkę i pozwolić im tu leżeć. Tak po prostu. Bo głowa i szafa nie powinny być jedynymi miejscami, gdzie żyją historie. Raz na jakiś czas na tej stronie będą pojawiać się zdjęcia. Lub inne obrazki. A do nich parę słów opowieści. Koniec. Tylko tyle. Bez żadnej filozofii.


czwartek, 5 września 2013

Dlaczego już nie piszę.

Nie pisałem ponad rok. Za każdym razem, gdy miałem pomysł, by coś napisać dochodziłem do wniosku, że nie mam nic do powiedzenia. Słowa mają inną wartość, gdy są napisane. Stają się czymś zupełnie innym. Podobno na każde napisane 1 słowo należy przeczytać ich 100. Takie są proporcje według Kapuścińskiego. Może za mało czytam.

Dziś chyba znalazłem odpowiedź, dlaczego już nie piszę. To słowa Zygmunta Baumana: „To, co nadaje życiu urok i czynie je wartym życia, to jego wieloznaczność, jego niedozdeterminowanie, niedookreślenie, niewykończenie…” – i jak o tym pisać. Kiedy, gdy się o tym myśli, to dnie całe mijają i coraz mniej wiadomo.

Zapytano Irenę Hausmanową-Petrusewicz w wieku 93 lat co sprawia radość. Ona odrzekła, że kiedyś była bardzo fundamentalna i zależało jej, by otaczać się ludźmi, którzy myślą podobnie. A teraz jest przekonana, że radość sprawiają normalne rzeczy. To, że się coś ciekawego widziało, że się spotkało kogoś ciekawego. Że ma się bliskich.

Pomyślałem sobie, że niewiele jest fantastyczniejszych rzeczy w życiu, niż rozmowa, bycie i kontakt z Drugim Człowiekiem. Tego należy się trzymać. I zrobić z całych sił wszystko, by zajmować się w życiu tym, co kochamy. Takie to proste. Takie zapomniane. Takie niedzisiejsze.

wtorek, 31 stycznia 2012

Wszystko..

Uwielbiam kawę. Nie wierzę w sprawiedliwość świata. Robię, co mogę. I bardzo kocham muzykę. Wszystko.